Karen poczuła
mrowienie w całym ciele i ukłucie w mózgu, jakby ktoś go zamroził. Oczy miała zamknięte, ale pod
powiekami tańczyły kolory. Czuła, że coś ciągnęło ją w dół, jakby zawisła nad
przepaścią i zaraz miała runąć. Nie trwało
to nawet sekundy. Po chwili poczuła grunt pod stopami. Otworzyła oczy i ze zdziwieniem
stwierdziła, że znajdowała się w całkowicie innym miejscu. Las zniknął i został
zastąpiony przez rozległe łąki. Żwirkowa droga, na której stały, prowadziła do
wielkiej budowli z kamienia.
Ogromny ogród otaczał
ozdobny mur. Kwiaty tworzyły barwne kompozycje i symetryczne kształty. Dróżka z
kamieni wiła się i okrążała całą posiadłość. Gdzie niegdzie ustawiono figury,
przedstawiające jednorożce, centaury i inne mityczne postacie. W powietrzu
unosił się zapach kwiatów i deszczu.
– To nie wszystko.
Zdecydowanie większa część Akademii znajduje się po drugiej stronie. Ale teraz
nie mamy czasu na zwiedzanie. – Ruszyła w stronę schodów.
Karen podążyła za nią.
– Jak to zrobiłaś? – spytała, starając się dotrzymać kroku komandorce.
– To nie takie
skomplikowane... Chwilę z nami pobędziesz i zrozumiesz. Ale polega to głównie
na rozdzieleniu cząsteczek i...
– Clove! – Drzwi budowli otwarły się z hukiem i stanęła w nich Agnes.
– Jak dobrze, że jesteś. – Rozejrzała się. – A gdzie
Jack?
Agnes zeszła już po
marmurowych schodach i stanęła przy nich. Uścisnęła Karen i
uśmiechnęła się do niej.
– Musisz być wykończona,
moja droga. Drzemka dobrze ci zrobi.
Karen stała sztywno i niechętnie
pokiwała głową. Miała ochotę odwrócić się na pięcie i odbiec.
Wiedziała jednak, że nie byłoby to zbyt mądre. Nadal pamiętała, jak straciła głos. Na samą myśl o tym wstrząsały nią
dreszcze. Agnes przerażała ją do szpiku kości.
– A gdzie reszta? – Dyrektorka spojrzała na Clove.
– Lindsay z Leonem, a
Emily... O matko, na śmierć zapomniałam! Jedzie z matką, ale musimy im kogoś
wysłać.
– Zajmę się tym – odparła Agnes. W jej głosie nie słychać było gniewu,
raczej irytację.
– Musimy lecieć. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia, a Karen musi
pozwiedzać.
– Idź, ja odprowadzę
naszą strażniczkę. Poza tym znalazłam jej innego przewodnika. Może jego nie
będzie się bać tak jak nas. – Uśmiechnęła się,
a
dziewczynę oblał zimny pot.
Co to niby miało
znaczyć?
Clove wyciągnęła z
kieszeni wojskowej kurtki mały metalowy przedmiot. Karen rozpoznała go
natychmiast – teleporter. Dziewczyna-kot podrzuciła go i rozpłynęła się. W powietrzu czuć było
drganie, które ustało tak szybko, jak się
pojawiło.
Agnes lekko poklepała ją
po plecach, wyraźnie sygnalizując, że czas iść. Karen powlokła się w stronę
drzwi wejściowych. Były wielkie, ozdobione srebrnymi okuciami. Dziewczynie przez
chwilę zdawało się, że srebrzyste pasy delikatnie się przesuwały. Jednak szybko odwróciła wzrok i wbiła go w ziemię.
Nie miała zamiaru utwierdzać się w przekonaniu, że to działo się naprawdę.
Innym wyjaśnieniem było tylko to, że
zwariowała. Już sama nie wiedziała, co gorsze.
– Nie zawsze mieszkałaś
w Londynie, prawda? – Słowa Agnes wydały się
jej bardzo głośne w panującej na zewnątrz ciszy.
Karen najpierw myślała,
że się przesłyszała. Agnes ponowiła jednak pytanie.
– Tak... kiedyś... – zamilkła.
Za dużo wspomnień związanych z ojcem. Dodała więc szorstko: – Nie wiem, czy to jakaś
istotna informacja.
Dziewczyna z trudem powstrzymała
westchnienie. Chłopak, na oko w jej wieku, opierał
się o ścianę. Gdy usłyszał kroki, podniósł głowę. Jasne blond włosy opadały mu
na czoło, zasłaniając jedno błękitne niczym ocean oko. W
drugim tańczyły wesołe iskierki.
Szeroki uśmiech ukazywał rząd zębów. Pomiędzy jedynkami miał lekką szparę.
Karen pamiętała jak kiedyś przekonała go, by nie decydował się na aparat
ortodontyczny… Najwyraźniej posłuchał.
Nie wiedziała czemu jest
tego taka pewna, ale… znała tego chłopaka.
***
– Daj spokój, Victor! – Na oko jedenastoletnia dziewczynka stanęła nad przepaścią
i spojrzała w dół. – Tu nie jest wcale
tak wysoko.
– Posiedzę... – Chłopczyk, pewnie jej rówieśnik, usadowił się na trawie i
próbował udawać, że wcale nie przerażała go wysokość.
Dziewczynka odwróciła
się z uśmiechem, odrzucając długie czarne włosy. Na szarym sweterku miała
wyszyty własnoręcznie napis „Karen”.
– To mój ostatni dzień.
Chcę zapamiętać go jak najlepiej.
Chłopczyk nagle
posmutniał.
– Nie możesz zostać?
– Przecież wiesz, że to
niemożliwe. – Pokręciła
głową. Uśmiech na jej ustach zbladł lekko. – A teraz wstawaj.
– No dobra, niech ci
będzie. – Victor wstał i
dołączył do przyjaciółki.
– Ślicznie, prawda? – Karen stała tak blisko przepaści, że jeden krok dzielił ją
od śmierci.
– T-tak – wydukał chłopiec i odsunął się ostrożnie.
Nagle usłyszeli dźwięk
dzwonków i ujadanie psa. Spojrzeli na siebie z uśmiechem i jakby na sygnał
ruszyli biegiem w stronę łąki. Kucnęli za wielkim dębem i czekali na pasterza. Przyszedł
po chwili, a za nim stado owiec. Wszystkie białe jak śnieg. Oprócz jednej.
– Jest! – szepnął Victor z podekscytowaniem.
Czarna owieczka podążała
na końcu stada. Karen zachichotała. Victor dał jej kiedyś przezwisko: Czarna
owca. Nie chodziło tu o przysłowie. Chłopiec twierdził, że owca tego koloru była jedyna w swoim rodzaju, oryginalna. Tak jak
Karen.
-------
Dawno mnie nie było... Brak weny, ale mam nadzieję, że chwilowy :D. Od teraz rozdziały będą chyba krótsze :). To chyba lepiej... Rozdział będzie jedynie o jednej bohaterce, czasem o dwóch ;). Mam nadzieję, że rozdział jakoś się prezentuje xd.