Emily zaparkowała BMW Maxa na
parkingu przed parkiem. Westchnęła cicho i zaczęła układać w głowie mowę na
pocieszenie przyjaciółki. Astrid była po uszy zakochana w Benie, przygłupie o
rok starszym od niej. Jednak on miał swoje... humorki. Ignorował ją wtedy i nie
odpowiadał na jej Smsy, a ona w takich momentach była bliska załamania. Emily
nie mogła zrozumieć, co w nim widziała. Był arogancki i głośny.
Emily szybko ruszyła alejką. Pochwaliła się w
duchu, że ostatecznie czerwone szpilki zamieniła na wygodne sandałki. Usłyszała
łamanie gałązki. Odwróciła się gwałtownie, ale nie ujrzała nikogo. W parku było
ciemno i cicho. Emily nie cierpiała tego miejsca i nie przypominała sobie, by
Astrid darzyła je nadzwyczajną sympatią.
Czarny kot przycupnął na murku i przyglądał się
jej z zaciekawieniem, lekko przekrzywiając łebek. Emily spojrzała w głąb jego
żółtych, inteligentnych oczu. Odniosła dziwne wrażenie, że kot patrzył na nią z
rozbawieniem. Jakby wiedział o czymś, o czym nie miała pojęcia. Odwróciła wzrok
i powlokła się dalej w ciemność.
Po pięciu minutach dotarła do butki z lodami.
Rozejrzała się, ale nigdzie nie ujrzała Astrid. Usiadła na jednym z rozkładanych
krzesełek i zaczęła nasłuchiwać. Lodowaty wiatr tańczył w koronach drzew i wył
jak duch. Dziewczynę przeszył lodowaty dreszcz. Nagle do jej uszu dobiegł
dźwięk kroków. Znieruchomiała i wstrzymała oddech.
Z cienia wyszła zakapturzona postać.
***
Karen wybiegła z domu. Ciężkie glany uderzały o
chodnik, wydając przy tym głuche odgłosy. Szybko dopięła skórzaną kurtkę. Lodziarnia
w parku. Dobrze znała to miejsce. Z Rachel
spędzały tam mnóstwo czasu. Często odrabiały tam lekcje i miło spędzały czas.
Stanęła gwałtownie i rozejrzała się po ulicy.
Przez jezdnię przebiegł czarny kot. Chmara ptaków wzbiła się do lotu. Latarnie
uliczne świeciły, rzucając na drzewa przerażające cienie. Myśl zaświtała w jej
głowie jak słońce o poranku, budząc ją z otępienia. Kiedy ostatnio Rachel za
coś ją przepraszała? Przecież to Karen zawsze przychodziła do niej na kolanach
i błagała o wybaczenie.
I wtedy ją ujrzała. Ciemna postać wyszła zza
krzaków i skierowała się szybkim krokiem w stronę bramy. Bramy prowadzącej do
parku. Dziewczyna przecięła ulicę i ruszyła za nieznajomym. Szła wolno,
ostrożnie stąpając po ziemi. Z tej odległości mogła ujrzeć postać w miarę
wyraźnie. Miała na sobie długi płaszcz z kapturem. Wielka torba ze skóry
podskakiwała lekko z każdym kolejnym krokiem nieznajomego. Postać stanęła i
przykucnęła. Wyciągnęła rękę i zaczęła głaskać czarnego kota, który do niej
podbiegł. A potem nastąpiło coś nieprawdopodobnego.
Kot zakaszlał, stanął na tylnych łapach i...
przybrał ludzką postać.
Karen mimowolnie krzyknęła.
Tajemnicza istota odwróciła się w jej stronę i
zamarła. Nawet teraz miała żółte, kocie oczy. Był to ewidentnie mężczyzna. Miał
czuprynę kruczoczarnych włosów i zadarty nos. Ubrany był w pelerynę bardzo
podobną do szaty jego towarzysza. Podciągnięte do łokci rękawy odsłaniały
umięśnione ręce. Na przedramieniu ujrzała wytatuowanego smoka chińskiego.
W nagłym ataku paniki zerwała się do biegu.
Chrzanić Rachel. Miała na głowie koto-człowieka. W szaleńczym pędzie skręciła
za róg i stanęła jak wryta. Bosko. Ślepa uliczka. Przywarła do zimnej ściany
starego domu i zamilkła. Ktoś biegł ulicą. Nie były to odgłosy stóp dorosłej
osoby… Raczej czegoś niewielkiego. Mała istotka stanęła przed Karen.
Czarny kot o żółtych oczach.
***
Lindsay odgarnęła włosy z twarzy i ruszyła dalej,
stawiając czoło matce naturze. Buty na wysokim koturnie tonęły w błocie, a jej
sukienka zahaczała raz po raz o jakąś wystającą gałąź. Dziewczyna próbowała
dostrzec coś w ciemności, ale graniczyło to z cudem. Jeszcze raz zastanowiła
się na spokojnie, po co w ogóle tam szła. Czy ten dupek był wart tej męki,
przez którą właśnie przechodziła? Złamał jej serce, a teraz chciał ją nagle
przeprosić. Czy to w ogóle miało jakikolwiek sens?
Przeszył ją zimny powiew wiatru. Powinna wziąć z
domu przynajmniej cienki sweterek. Energicznie potarła ramiona. Nagle usłyszała
pisk opon. Chwila, chwila. Przecież tu nie było żadnej ulicy. Dostrzegła osobę
uciekającą w mrok. To pewnie jakieś dziecko wracał z imprezy.
Chwyciła rąbki sukienki jak księżniczki w bajkach
i zaczęła przedzierać się dalej. Usłyszała grzmot i uniosła głowę ku niebu. Pomimo
ciemności mogła dostrzec kontury ciemnych chmur. Zbierało się na burzę.
Przyspieszyła i po chwili dotarła na parking. Rzuciła bordową torebkę, którą
dostała w tym roku na urodziny, na krzesło pasażera i wcisnęła kluczyki do
stacyjki. Po chwili samochód odpalił i zjechała na ulicę pogłaśniając radio.
Zaczęła nucić cicho do piosenki Ellie Goulding – Burn.
Zatrzymała się na czerwonym świetle i zaczęła
nerwowo bębnić palcami w kierownicę. Dostrzegła jakiś ruch w krzakach. Ciemna
postać czmychnęła za jeden z zaparkowanych na krawężniku samochodów i zniknęła
w ciemności. Lindsay odniosła dziwne wrażenie, że tę samą osobę widziała w
drodze na parking. Po chwili jednak odgoniła od siebie taką myśl. Przecież nikt
jej nie śledził. Prawda...?
Zaparkowała samochód przed bramą do parku i
wysiadła szybko. Zaraz zamarznie! Zaczęła szybki marsz przez alejki, aż dotarła
do małej butki z lodami. A tam stanęła jak wryta.
Zobaczyła dziewczynę z gęstymi, kasztanowymi
włosami okalającymi szczupłą twarz. Od razu ją rozpoznała. Emily Melody. Co ona
tu robiła?
Lindsay kucnęła przy małym krzaku i zaczęła
podsłuchiwać.
– Nie zrobię ci krzywdy – mówił kojąco
niski, męski głos.
Emily stała jak sparaliżowana. Wyglądała, jakby za wszelką cenę chciała
wziąć nogi zapas. Zakapturzona postać stojąca koło niej zaczęła szeptać coś
jeszcze, ale Lindsay nie mogła dosłyszeć co. I wtedy z cienia wyszła inna
postać. Dwie postacie. Pierwsza wysoka, lekko zgarbiona, a druga niższa. Ta
mniejsza próbowała wyrwać się z mocnego uchwytu nieznajomego, ale nie
przyniosło to rezultatów.
– Puść mnie! – wyła, kopiąc na wszystkie
strony. Stopy przyodziane miała w ciężkiego, czarnego glana.
To ta walnięta Karen. Jeszcze tego
brakowało.
Nagle ktoś dotknął jej ramienia. Krzyknęła i
odwróciła się w panice. Stanęła twarzą w twarz z... Jackiem. Rude włosy opadły
mu na oczy, a usta wykrzywiły się w uśmiechu.
– Będziesz tu tak siedzieć? – spytał
przyjacielsko i podał jej wyciągniętą dłoń.
Przez chwilę Lindsay nie umiała odpowiedzieć.
Gdzie Ed? Potem jednak wstała i otrzepała, próbując odzyskać resztki godności.
– Czekam na kogoś – mruknęła.
– Ach tak. To świetnie. Teraz jesteście już
wszystkie.
– Co? – warknęła rozgniewana.
– Chodź. – Chwycił ją za ramię i poprowadził
przed siebie, nie zwracając uwagi na jej protesty.
Puścił ją dopiero przed budką z lodami. Postać
rozmawiająca jeszcze przed chwilą z Emily zrobiła krok w przód i zsunęła
przepastny kaptur z głowy.
– I tak oto spotykamy się po raz drugi na tej
magicznej ziemi.
--------
No... mamy te naciągane 5 komentarzy. Nawet nie wiecie ile się namęczyłam, by ten rozdział jakoś trzymał się kupy xD. I jak wrażenia? Dziwny, wiem, ale jakoś trzeba zacząć. Nowy szablon już w przygotowaniu, ale chce by był... wyjątkowy więc jeszcze troszkę poczekacie ;). Rozdział pisałam dość szybko jak na moje tempo.
5 komentarzy = nowy rozdział.
Od was zależy czy coś się tu jeszcze pojawi :*.