czwartek, 2 kwietnia 2015

Rozdział 8 Stary znajomy.

7 komentarzy:



Karen poczuła mrowienie w całym ciele i ukłucie w mózgu, jakby ktoś go zamroził. Oczy miała zamknięte, ale pod powiekami tańczyły kolory. Czuła, że coś ciągnęło ją w dół, jakby zawisła nad przepaścią i zaraz miała runąć. Nie trwało to nawet sekundy. Po chwili poczuła grunt pod stopami. Otworzyła oczy i ze zdziwieniem stwierdziła, że znajdowała się w całkowicie innym miejscu. Las zniknął i został zastąpiony przez rozległe łąki. Żwirkowa droga, na której stały, prowadziła do wielkiej budowli z kamienia.
Ogromny ogród otaczał ozdobny mur. Kwiaty tworzyły barwne kompozycje i symetryczne kształty. Dróżka z kamieni wiła się i okrążała całą posiadłość. Gdzie niegdzie ustawiono figury, przedstawiające jednorożce, centaury i inne mityczne postacie. W powietrzu unosił się zapach kwiatów i deszczu.
Clove patrzyła na dziewczynę z rozbawieniem.
– To nie wszystko. Zdecydowanie większa część Akademii znajduje się po drugiej stronie. Ale teraz nie mamy czasu na zwiedzanie. – Ruszyła w stronę schodów.
Karen podążyła za nią.
– Jak to zrobiłaś? – spytała, starając się dotrzymać kroku komandorce.
– To nie takie skomplikowane... Chwilę z nami pobędziesz i zrozumiesz. Ale polega to głównie na rozdzieleniu cząsteczek i...
– Clove! – Drzwi budowli otwarły się z hukiem i stanęła w nich Agnes. – Jak dobrze, że jesteś. – Rozejrzała się. – A gdzie Jack?
Diabeł wie. – dziewczyna-kot wzruszyła ramionami. – Przejęłam Karen w połowie drogi.
Agnes zeszła już po marmurowych schodach i stanęła przy nich. Uścisnęła Karen i uśmiechnęła się do niej.
– Musisz być wykończona, moja droga. Drzemka dobrze ci zrobi.
Karen stała sztywno i niechętnie pokiwała głową. Miała ochotę odwrócić się na pięcie i odbiec. Wiedziała jednak, że nie byłoby to zbyt mądre. Nadal pamiętała, jak straciła głos. Na samą myśl o tym wstrząsały nią dreszcze. Agnes przerażała ją do szpiku kości.
– A gdzie reszta? – Dyrektorka spojrzała na Clove.
– Lindsay z Leonem, a Emily... O matko, na śmierć zapomniałam! Jedzie z matką, ale musimy im kogoś wysłać.
– Zajmę się tym – odparła Agnes. W jej głosie nie słychać było gniewu, raczej irytację.
Musimy lecieć. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia, a Karen musi pozwiedzać.
– Idź, ja odprowadzę naszą strażniczkę. Poza tym znalazłam jej innego przewodnika. Może jego nie będzie się bać tak jak nas. – Uśmiechnęła się, a dziewczynę oblał zimny pot.
Co to niby miało znaczyć?
Clove wyciągnęła z kieszeni wojskowej kurtki mały metalowy przedmiot. Karen rozpoznała go natychmiast – teleporter. Dziewczyna-kot podrzuciła go i rozpłynęła się. W powietrzu czuć było drganie, które ustało tak szybko, jak się pojawiło.
Agnes lekko poklepała ją po plecach, wyraźnie sygnalizując, że czas iść. Karen powlokła się w stronę drzwi wejściowych. Były wielkie, ozdobione srebrnymi okuciami. Dziewczynie przez chwilę zdawało się, że srebrzyste pasy delikatnie się przesuwały. Jednak szybko odwróciła wzrok i wbiła go w ziemię. Nie miała zamiaru utwierdzać się w przekonaniu, że to działo się naprawdę. Innym wyjaśnieniem było tylko to, że zwariowała. Już sama nie wiedziała, co gorsze.
– Nie zawsze mieszkałaś w Londynie, prawda? – Słowa Agnes wydały się jej bardzo głośne w panującej na zewnątrz ciszy.
Karen najpierw myślała, że się przesłyszała. Agnes ponowiła jednak pytanie.
– Tak... kiedyś... – zamilkła. Za dużo wspomnień związanych z ojcem. Dodała więc szorstko:  – Nie wiem, czy to jakaś istotna informacja.
– Pięć lat temu trafił do nas chłopiec. Chcę, żebyś go poznała. – Pchnęła drzwi wejściowe.
Dziewczyna z trudem powstrzymała westchnienie. Chłopak, na oko w jej wieku, opierał się o ścianę. Gdy usłyszał kroki, podniósł głowę. Jasne blond włosy opadały mu na czoło, zasłaniając jedno błękitne niczym ocean oko. W drugim tańczyły wesołe iskierki. Szeroki uśmiech ukazywał rząd zębów. Pomiędzy jedynkami miał lekką szparę. Karen pamiętała jak kiedyś przekonała go, by nie decydował się na aparat ortodontyczny… Najwyraźniej posłuchał.
Nie wiedziała czemu jest tego taka pewna, ale… znała tego chłopaka.

***
– Daj spokój, Victor! – Na oko jedenastoletnia dziewczynka stanęła nad przepaścią i spojrzała w dół. –  Tu nie jest wcale tak wysoko.
– Posiedzę... – Chłopczyk, pewnie jej rówieśnik, usadowił się na trawie i próbował udawać, że wcale nie przerażała go wysokość.
Dziewczynka odwróciła się z uśmiechem, odrzucając długie czarne włosy. Na szarym sweterku miała wyszyty własnoręcznie napis „Karen”.
– To mój ostatni dzień. Chcę zapamiętać go jak najlepiej.
Chłopczyk nagle posmutniał.
– Nie możesz zostać?
– Przecież wiesz, że to niemożliwe. – Pokręciła głową. Uśmiech na jej ustach zbladł lekko. – A teraz wstawaj.
– No dobra, niech ci będzie. – Victor wstał i dołączył do przyjaciółki.
Spojrzał w dół i w sekundzie pobladł.
– Ślicznie, prawda? – Karen stała tak blisko przepaści, że jeden krok dzielił ją od śmierci.
– T-tak – wydukał chłopiec i odsunął się ostrożnie.
Nagle usłyszeli dźwięk dzwonków i ujadanie psa. Spojrzeli na siebie z uśmiechem i jakby na sygnał ruszyli biegiem w stronę łąki. Kucnęli za wielkim dębem i czekali na pasterza. Przyszedł po chwili, a za nim stado owiec. Wszystkie białe jak śnieg. Oprócz jednej.
– Jest! – szepnął Victor z podekscytowaniem.
Czarna owieczka podążała na końcu stada. Karen zachichotała. Victor dał jej kiedyś przezwisko: Czarna owca. Nie chodziło tu o przysłowie. Chłopiec twierdził, że owca tego koloru była jedyna w swoim rodzaju, oryginalna. Tak jak Karen.
Wspomnienie rozproszyło się i zniknęło.

-------

Dawno mnie nie było... Brak weny, ale mam nadzieję, że chwilowy :D. Od teraz rozdziały będą chyba krótsze :). To chyba lepiej... Rozdział będzie jedynie o jednej bohaterce, czasem o dwóch ;). Mam nadzieję, że rozdział jakoś się prezentuje xd.

Obserwatorzy